Niniejszy wywiad powstał na podstawie rozmowy z aktywistką, która przez kilkanaście tygodni dokumentowała w ukryciu sposób hodowli świń – od momentu ich urodzenia, do czasu, kiedy opuszczały mury fermy i zostawały wywożone na tucz. Ze względu na specyfikę pracy, nasza rozmówczyni pozostaje anonimowa.
Na wstępie chciałabym podziękować za to, że zgodziłaś się podzielić z nami swoją historią. Mogłabyś nieco przybliżyć, na czym polegało Twoje śledztwo undercover?
Zostałam zatrudniona na fermie trzody chlewnej i pracowałam po 6, 7 dni w tygodniu przez okres trzech miesięcy. Ze względu na posiadane doświadczenie zawodowe, byłam dopuszczana do bardziej odpowiedzialnych zadań, chociaż też nikt nie zweryfikował moich kwalifikacji na starcie.
Pierwsze dwa miesiące spędziłam na odchowalni, na którą składały się dwa budynki. Ogólnie rzecz biorąc było to miejsce, do którego trafiały młode w okolicach ósmego tygodniu życia. Tam też do moich głównych zadań należało monitorowanie stanu zdrowia zwierząt i oznaczanie tych, które będą wymagać dodatkowego leczenia. W trzecim miesiącu pracy zostałam przeniesiona na fermę zarodową, gdzie przebywały prosięta. Obiekt był naprawdę spory – znajdowała się tam również porodówka; przestrzeń, w której lochy oczekiwały na inseminację; loszki, które pierwszy raz miały zostać matkami.
Czyli jak rozumiem, przebywałaś głównie z młodymi zwierzętami. Jak wygląda praca z prosiętami?
Małe prosięta są jak pieski. Spędzają dużo czasu na zabawie, ganiają za sobą, łapią za ogonki, ustalają hierarchię. Z czasem jednak, w warunkach hodowli przemysłowej, staje się to coraz bardziej uciążliwe. Młode łączy się w stada i nagle z grupy 6/7, robi się ich 100. Zwierzęta dorastają, rosną też ich potrzeby, a przestrzeń robi się ciaśniejsza.
Prawo, które dopuszcza taki sposób chowu, nie jest w stanie umożliwić rezygnacji z niektórych praktyk stosowanych na fermach. Jedyną z nich jest chociażby obcinanie ogonów, które przeprowadza się na wczesnym etapie życia prosiąt. Odłączane od mleka matek, nie pozbywają się automatycznie odruchu ssania. Osobną kwestią jest, że łączone w większe stada, ustalają hierarchię na nowo. Jest to w pełni naturalne, że zawsze znajdą się takie, które zaczną ze sobą konkurować. Walcząc o przewodnictwo nad grupą, zaczynają się gryźć i łapać za ogony. Uszkodzenia ciała są bramą do wejścia bakterii i rozprzestrzeniania się chorób. Widok i zapach krwi natomiast wzmaga agresję. Aby móc z tego zrezygnować, niezbędne jest całkowite przemodelowanie aktualnego systemu.
Wygląda na to, że hodowcom łatwiej jest pozbawić całe stada ogonków zamiast zapewnić warunki dobrostanowe, w których zwierzęta posiadałyby niezbędną przestrzeń. Czy istnieje więcej tego typu zabiegów?
Wyobraź sobie, że idziesz pracować ze zwierzętami i jedyne, co masz im do zaoferowania, to ból. Tak było podczas przejścia na fermę zarodową. Był to bardzo obciążający psychicznie okres, kiedy nie miałam za dużo wiary w ten projekt. Jednak chęć przyczynienia się do zmiany, była silniejsza. Jeśli to, co udało mi się udokumentować, będzie w stanie wpłynąć chociaż na jeden, drobny zapis, będę mogła uznać przed sobą, że to co robiłam, ma sens. To, o czym mówię, to kastracja prosiąt.
Prosięta kastrowane są bez znieczulenia w trzecim dniu życia. Nie otrzymują one też żadnych środków przeciwbólowych po zabiegu. Pierwsze, co słyszysz to ogromny pisk, którego nic nie jest w stanie zagłuszyć i wymazać z pamięci. Czy to jest jednak najgorsze? Nie. Zwierzęta cierpią w milczeniu. Tak działa instynkt. Po przeszywającym pisku, kulą się w ciszy. Wyglądają, jakby chciały zniknąć.
Na fermie, na której przebywałam, młode wkładało się do koszyka sklepowego, przedzielonego na dwie części. W jednej były już te po kastracji, po drugiej stronie te oczekujące na swoją kolej. Przyglądały się całej procedurze od samego początku. Widziały, co je czeka.
Po co się to robi?
Głównym powodem, dla którego kastruje się prosięta jest tzw. “zapach knura”, który ma wpływ na finalny efekt, jakim jest smak mięsa. Innym, że wśród skotłowanych ze sobą zwierząt, które nie posiadają wystarczająco przestrzeni, rodzi się agresja.
Chciałabym zwrócić najmocniej uwagę na to, jak to się robi. Nie ma przepisów regulujących podawanie leków cierpiącym prosiętom po zabiegu. Zastanówmy się, jak to wygląda w przypadku innych gatunków. Koty, poddawane kastracji, zostają znieczulone miejscowo, zabieg wykonuje się pod narkozą, a po wybudzeniu otrzymują zestaw leków przeciwbólowych. Nic takiego nie ma miejsca w przypadku świń.
Mimo iż weterynarze, z którymi współpracowałam, byli zgodni, co do brutalności tej metody, nie jest to uregulowane prawnie, a ewentualna decyzja o podaniu leków przeciwbólowych leży po stronie właściciela. A ten szukał oszczędności na wszystkim.
Co masz przez to na myśli?
W moim odczuciu, właściciel fermy nie do końca jest sobie w stanie poradzić ani z ludźmi, ani z produkcją i jest to złożony problem. Cięcia kosztów przede wszystkim odbijają się negatywnie na zwierzętach. Pasza była słabej jakości, a to niesie ze sobą dalsze konsekwencje. Im niższa wartość odżywcza, tym większa szansa na obniżoną odporność. W środowisku, gdzie przebywa nawet kilka tysięcy zwierząt, choroby łatwiej się rozprzestrzeniają.
Kiedy dołączyłam na fermę, zwierzęta borykały się z problemami układu pokarmowego, co potwierdzały sekcje zwłok. Wirus dostawał się do organizmu przez rozszczelnione jelita, powodując zapalenie opon mózgowych, a w efekcie paraliż. Zwierzęta cierpiały na biegunki, pojawiał się jadłowstręt i gorączka. Lekarze weterynarii, z którymi rozmawiałam, byli ze sobą zgodni co do tego, że miała na to wpływ uboga w minerały pasza. Jednak jak udało mi się dowiedzieć – o tym, co jest im podawane, decyduje ten, kto płaci. Samo występowanie wirusa nie było powodem do wybrakowania stada i odstrzału, jak to ma miejsce w innych przypadkach. Dało się go leczyć.
Tylko tu pojawiał się inny problem – nie było wystarczających środków finansowych na personel, który byłby w stanie podawać leki. W antybiotykoterapii bardzo ważna jest regularność, a aplikowanie farmaceutyków co drugi dzień to prosta droga do uodpornienia na leczenie. Zdarzało się też, że w najcięższych przypadkach, aby móc uratować jak najwięcej zwierząt, podawało się im leki po terminie, albo bardzo silne specyfiki, które nie są już dopuszczone w obrocie na terenie Polski. Kontrole nigdy tego nie sprawdzały.
Wracając jednak do tematu, mniej pracowników to równocześnie większe narażenie na choroby i cierpienie. W większych stadach trudniej o zachowanie higieny oraz o wyłapanie osobników, które mają gorączkę. W ten sposób krąg się zamyka. Świnie karmione paszą słabej jakości, rodziły potomstwo, które później otrzymywało mleko o niższej wartości. Słabsza odporność doprowadzała do chorób, choroby do brania leków. Po czym wracały do jedzenia znowu tej samej paszy.
Nawiązując do personelu, z którym miałaś okazję pracować. Mogłabyś o nim opowiedzieć nieco więcej?
Na ogół współpracowałam z sympatycznymi ludźmi, którzy podjęli zatrudnienie na fermie przez osobiste dramaty życiowe. Brak opcji, brak perspektyw, brak lepszych miejsc do pracy, ale na pewno nie brak empatii sprawiał, że znaleźli zatrudnienie w tym miejscu. Na przykład jeden chłopak, który miał widoczne zaburzenia, bardzo się denerwował i nie potrafił sobie poradzić z krzykiem zwierząt. Dopiero po rozmowie, kiedy zaczęłam mu opowiadać, że one tak reagują, bo się stresują i co on może zrobić, żeby stresowały się mniej, zaczął podchodzić do nich ze zrozumieniem. Kiedyś powiedział mi, że dobijanie chorych osobników jest “aktem miłosierdzia”, ponieważ przestają wtedy cierpieć. Inny żałował, że wrócił do tego miejsca i też wspominał, że jego wnuczka “nie je braci mniejszych”. Kolejny opiekował się wszystkimi, chorymi kotami w okolicy, a swoją wrażliwość próbował zagłuszyć alkoholem. Jeszcze inny nadawał im imiona, zabierał swoje ulubienice na spacer po korytarzu, przygotowywał im kanapki. Od niego usłyszałam na przykład, że świnie są bardzo inteligentnymi zwierzętami, posiadają mózg 3 letniego dziecka, a ferma nie jest dobrze zorganizowana, bo nie mają możliwości rycia w ziemi.
Niestety, cały system jest chory. Nie dość, że cierpią zwierzęta, to cierpią ludzie, którzy tam pracują.
Czy masz jakieś wspomnienie z pracy na fermie, które wyjątkowo zapadło w Twoją pamięć?
Podczas pracy na fermie zarodowej, trzeba było co jakiś czas monitorować, jak zwierzęta się rozwijają i te, które nie przybierają na masie, rosną nieprawidłowo, nie potrafią chodzić w wyniku choroby, trzeba było dobić. Dobicie prosiąt polegało na zamachnięciu i uderzeniu nimi o ziemię. Tak robiło się to kiedyś ręcznie na wioskach. Trzeba było podejść do tego na tyle sprawnie i bez zawahania, aby zwierzę umarło od razu. W innym przypadku, było to traumatyczne głównie dla osoby, która podejmowała się tego zadania. A zwierzę koniec końców i tak by zmarło w agonii. Jak już mówiłam, prosiaki są jak małe pieski – urocze i bezbronne. Nawet wśród bardziej doświadczonych pracowników spotykało się to z oporem.
Jednego z takich razów miałam za zadanie przejść się korytarzem fermy, ocenić, które z młodych nie rozwija się prawidłowo i takie osobniki tego dnia żegnały się ze światem. Była tam świnka, która jako jedyna z grupy mogła się poruszać, ale ze względu na nieproporcjonalnie dużą głowę, w stosunku do malutkiego ciała, również została wytypowana.
Pracownik, który był odpowiedzialny za dokonanie egzekucji, zjawił się w pracy kompletnie pijany. Jego też to przerastało. Dobijając prosięta mówił, że teraz przenoszą się na księżycową oborę, gdzie będą mieć wszystkiego pod dostatkiem. W tym czasie nasza świnka jakimś cudem wyszła z komory i zaczęła chodzić po korytarzu. Wiedząc, że to jej ostatni spacer, nikt jej nie zatrzymywał. Jednak po zakończeniu całej procedury okazało się, że nigdzie jej nie ma, zniknęła. Po wyjściu na zewnątrz zauważyłam, że świnka wydostała się z chlewni i była na dworze. Skubała trawę, ryła w ziemi. Zwróciłam na to uwagę jednemu z pracowników, który ze mną był. Podeszliśmy do niej i w ciszy obserwowaliśmy, jak doświadcza czegoś, co nie jest dane innym zwierzętom. Po jakimś czasie pracownik odprowadził ją z powrotem na fermę. W taki sposób oszukała śmierć. Była to nasza świnka z komory nr 13.
Wtedy po raz pierwszy zaczęłam płakać.
Sytuacje i historie, o których wspominasz są naprawdę trudne. Czy praca na fermie odcisnęła piętno również na Tobie?
Od zawsze zajmowałam się zwierzętami i pomocą im. Kiedyś może robiłam to z większym przekonaniem, udzielając się lokalnie, zbierając pieniądze do puszki, będąc domem tymczasowym. Miewałam w pracy na fermie nieraz momenty zwątpienia, część z moich obowiązków była bardzo obciążająca mentalnie, jednak mam nadal bardzo dużo wiary w sobie, że jako społeczeństwo zmierzamy w coraz lepszym kierunku. To, co trzymało mnie najbardziej by dokończyć ten projekt undercover to fakt, że dla mnie to był tylko moment. Dla zwierząt codzienność. Jeśli istnieje szansa, że moja praca przyniesie jakąkolwiek, nawet najmniejszą zmianę dla kolejnego pokolenia prosiaków to znak, że warto było się jej podjąć.