Wpis będzie miał charakter kulinarno-refleksyjny. Duża część z nas to jak mniemam osoby dorosłe, które gdzieś pracują lub wkrótce będą pracować, uznałem więc za istotne podzielenie się z Wami garstką spostrzeżeń związanych z jedzeniem, mogących sprawić, że dzień w pracy minie szybciej i przyjemniej. Przytrafiło mi się tak, że zawód który na co dzień wykonuję ma charakter siedzący, przy dość często zdarzających się zmianach 12 godzinnych, zatem każdy dzień tego typu staram się zaczynać w określony sposób.
Wkrótce po przebudzeniu musi być ŚNIADANIE. Najlepiej duże i wysokokaloryczne, gdyż w mojej pracy mam bezpośredni kontakt z ludźmi, a że jest to branża sprzedażowa, muszę być energiczny i wiarygodny. Bardzo dobrze sprawdzają się naleśniki z masłem orzechowym i bananem (te wszystkim doskonale znane – z mąki, wody i odrobiny oleju). Lubię też włożyć do środka kilka kostek gorzkiej czekolady, a na desce na której kładę naleśnik rozkroić wcześniej pomarańczę, przez co danie nabiera specyficznego deserowego aromatu. Smakuje mi to tak bardzo, że poranny czas przed wyjściem bardzo przyjemnie się rozciąga, przez co unikam pośpiechu i mogę się zrelaksować.
Zdarza się, że nie jem ich na słodko i wkładam do środka pomidora, sałatę, musztardę i np. tofu w sosie pomidorowym, ale robię to raczej rzadko, bo mimo iż słone nadzienie również jest bardzo smaczne, to czuję się wtedy trochę jakbym jadł obiad na śniadanie. Do naleśników (zazwyczaj jem trzy) zjadam wcześniej rozkrojoną pomarańczę, co sprawia, że poranny bilans energetyczny mogę uznać za wystarczająco dodatni.
W trakcie lub po jedzeniu dobrze jest przyjąć jakiś płyn. Jeśli wstanę wystarczająco wcześnie i dysponuję odpowiednią ilością owoców lubię wycisnąć sobie sok, do tego dochodzi kawa zbożowa z mlekiem roślinnym. Powyższa przykładowa konfiguracja śniadaniowa, to dla mnie świetny początek dnia, bo uważam, że rano przed pracą nie ma nic lepszego jak w spokoju porządnie się najeść. Względnie zadowolony mogę wyjść z domu.
Po 20 minutach marszu, bo tyle zajmuje mi dotarcie do pracy rozpoczynam poranne rutynowe czynności. Zjedzone wcześniej rzeczy starczają mi na maksymalnie 4 godziny, zatem trzeba wcześniej przewidzieć coś do podjadania na boku, no i potem oczywiście obiad. W ramach przekąsek zabieram ze sobą orzechy arachidowe, wafle ryżowe, banany lub gorzką czekoladę. Czasami mam te wszystkie rzeczy na raz – mieszane razem komponują się kapitalnie. Wszystkie też można całkiem sprawnie jeść bez wychodzenia na zaplecze, no i tak, żeby nie wyglądało, że „siedzi tylko i się obżera za tym biurkiem”, choć zdarzyło się nie raz, nie dwa, że klient zastał mnie z pełną buzią.
W końcu nadchodzi pora obiadowa. W różny sposób rozwiązuję tę sprawę. Raz biorę jakiś wcześniej zrobiony w domu zestaw, innym razem idę się gdzieś stołować. W wypadku zabierania obiadu z domu wybieram zazwyczaj ryże lub makarony w sosach z roślin strączkowych takich jak: soczewica czy fasola, wszystko porządnie przyprawione, często z dodatkiem oliwek. Zdarzają się również burgery lub hot-dogi, ale to bardzo sporadycznie (robienie burgerów zajmuje mi dużo czasu, a po parówki mam daleko).
Odgrzewam to na zapleczu w mikrofalówce, co wzbudza żywe zainteresowanie pracowników obiektu, na terenie którego znajduje się moje stoisko. Nie wynika ono z faktu, że są to potrawy na bazie roślinnej (choć swoją drogą wachlarz reakcji na słowa „jestem weganinem” bądź „nie jem produktów odzwierzęcych” jest bardzo szeroki i różnorodny – od wybuchnięcia głośnym śmiechem, po prośbę o przepisy), lecz z tego, że (przynajmniej z moich obserwacji) większość nie je obiadów. Żywi się cały dzień słodyczami, jogurtami i kawą. Przytoczenie tego jadłospisu nie miało być oceniające, bo sam może nie jestem mistrzem świata w zdrowym odżywianiu, po prostu szczerze mnie to intryguje.
W wypadku gdy nie zdążę przygotować sobie czegoś wcześniej lub mi się zwyczajnie nie chce idę na tak zwaną górę (pracuję na terenie galerii handlowej) do baru sałatkowego i kupuję tortillę z makaronem, grillowanymi ziemniakami, pomidorem, czarnymi oliwkami, brokułem, sałatą i szpinakiem, a wszystko to polane sosem vinegrette i podgrzane. Dobre to. Lubię tam jeść, gdyż mam wtedy okazję usiąść w słońcu, przy dużym oknie i nie przebywać na klaustrofobicznym zapleczu w ścisku z innymi ludźmi, których w ciągu dnia spotykam czasem w ilościach przekraczających moje potrzeby integrowania się. Czasami też jest tak, że po prostu idę do delikatesów nabyć pasztet sojowy, trzy bułki i sok.
Dzień w pracy zasilany zestawami żywieniowymi takimi jak wymienione powyżej, ma w moim wypadku o wiele większą szansę na uznanie go za udany. Post dotyczył bardzo przyziemnej sprawy, jednak uważam, że kluczowej, jeśli chodzi o codzienne egzystowanie. Nie chodzi mi już nawet o poszczególne składniki odżywcze, bo można je skomponować na milion różnych sposobów, ale o ułatwianie sobie codzienności poprzez umiarkowany hedonizm i po prostu pamiętanie o tym jak ważna jest troska o pożywne posiłki.
Jacek
21.03.2014