Oglądając materiały ze śledztwa w Góreczkach, publikowane przez polskie media i moich przyjaciół z Otwartych Klatek, cieszę się, że dla mnie ten koszmar już się skończył. Ale cierpienie zwierząt na fermach futrzarskich trwa nadal, dlatego mam nadzieję, że to, co ujawniliśmy, otworzy ludziom oczy. A przede wszystkim, że politycy, którzy dziś mówią o zakazie, dotrzymają słowa. Życzę nam tego z całego serca.


Pamiętam, że kilka dni przed końcem kwarantanny, na którą trafiłem po przyjeździe na fermę w Góreczkach, pojawiły się głosy, że będę pracował w systemie zamkniętym. Miałem nie opuszczać fermy. Ogarnęła mnie panika. Na Ukrainie już funkcjonowały bardzo duże restrykcje, jeśli chodzi o możliwość wychodzenia z domu. Tu miałem być uwięziony z obcymi ludźmi i ze zwierzętami, które od dnia narodzin były skazane na śmierć. Na szczęście tak się nie stało. Mogłem opuszczać fermę, ale przez te dwa miesiące i tak czułem jakbym był w więzieniu. To była inna, jakby odrealniona rzeczywistość.

Nocami norki są bardzo aktywne. W czerwcu chyba najbardziej, bo wtedy widziałem najwięcej poranionych zwierząt. Kiedy szedłem spać, słyszałem pisk tysięcy norek. Nie milkły nawet na chwilę. Były bardzo młode. Być może nie wiedziały jeszcze, że nigdy nie opuszczą tych klatek. Te dźwięki towarzyszyły mi każdej nocy.

Nocny hałas trochę łagodziły stopery. Bez nich właściwie nie można by było spać. Do odoru jakoś się przyzwyczaiłem, choć dopiero dziś zdałem sobie sprawę, że bóle głowy i migreny nie były tylko wynikiem stresu. Przez pierwszy tydzień brało mnie na wymioty. Nie wiem jak z sąsiedztwem takiej fermy radzą sobie mieszkańcy. Może człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego?

Jadąc do Polski nie wiedziałem co zobaczę na miejscu. Przed przyjazdem oglądałem trochę nagrań śledczych z takich miejsc. Widziałem nawet wideo z fermy Wojciecha Wójcika zrobione przez Otwarte Klatki wiele lat temu. Ale na to nie da się przygotować. Żaden obraz, nawet moje nagrania, nie oddadzą w pełni tego, jak te zwierzęta cierpią miesiącami zamknięte w drucianych klatkach.

Przed przyjazdem do Góreczek zdecydowałem, że aby nie wzbudzać podejrzeń, powinienem zacząć jeść mięso. To było sprzeczne z moimi poglądami, ale konieczne dla bezpieczeństwa. Ze strony hodowców były już przypadki nękania aktywistów. Trudno było przewidzieć jak by się zachowali, gdyby wyszło na jaw, że filmuję warunki hodowli dla organizacji prozwierzęcej. Zresztą inni pracownicy i tak szybko wyczuli moją słabość. Tu nikt nie przejmował się zwierzętami. Mnie trudno to było ukryć. Nie wiem, może inni zobojętnieli przez lata. Wielu z nich wraca do Góreczek co sezon. 

Pamiętam, że któregoś dnia podczas przerwy w pracy zaproponowałem pracownikom grę w “co byś wolał”. Za każdym razem zadawałem podobne pytanie – czy w kolejnym życiu wolałbyś być norką czy kotem, norką czy świnią, norką czy krową? Nikt nie chciał być norką. Nie chodziło o charakter tych zwierząt. Norki nie są wredne. Chodziło o warunki ich życia. Wszyscy tu wiedzieliśmy najlepiej jak cierpią te zwierzęta. Większość po prostu starała się o tym nie myśleć. 

Ludzie nie myśleli o zwierzętach, ale nie kwestionowali też warunków swojej pracy. Polacy pracujący na fermie kończyli swoje obowiązki nawet o 15:00. Rzadko zostawali dłużej. Potem szli do domów. Ale większość osób, z którymi pracowałem w Góreczkach, to byli Ukraińcy. My codziennie kończyliśmy pracę o 19:00. Pracowaliśmy też w soboty i niedziele. Wszyscy za podobne, głodowe stawki. Czemu inni tu wracali? Wielu chce tu sprowadzić swoje rodziny. Wiedzą, że wybuch wojny na Ukrainie to kwestia czasu. Odkładają pieniądze. Gdyby lepiej znali język, pewnie znaleźliby lepszą pracę. A tak, skazani są na biura pośrednictwa. Co rok trafiają tu, bo to przetarta ścieżka. A hodowca cynicznie to wykorzystuje. Jesteśmy tanią siłą roboczą.  

Będąc w środku tego wszystkiego akceptujesz wiele rzeczy. Wszechobecne cierpienie zwierząt, własne położenie, to jak działa ten system. Pamiętam jak pierwszy raz trafiłem do “szpitalika”. Jeden barak wydzielony na fermie dla najbardziej chorych i rannych zwierząt. Nigdy nie widziałem tu żadnego weterynarza. Kiedy codzienna rutyna na to pozwalała, zaglądał tu jakiś pracownik i posypywał rany proszkiem. Myślałem, że to chociaż jakiś antyseptyk. Dopiero potem dowiedziałem się, że kreda pastewna to po prostu suplement. Jak to miało im pomóc? Kiedy zwierzęta w “szpitaliku” umierały, pakowaliśmy je do plastikowych worków. Każdy kawałek skórki, nawet najbardziej poranionego zwierzęcia, można wykorzystać. Zrobią z niego potem obszycie do kaptura albo pompon do czapki. 

Kiedy zgłaszałem jakąś chorą norkę, która rzucała się w konwulsjach, toczyła pianę albo słabła, choć nie widziałem żadnych ran, przełożeni nie potrafili odpowiedzieć jaka może być przyczyna takiego stanu. Do kogo innego miałem z tym iść, skoro brygadzista nie miał o dobrostanie pojęcia, a weterynarza nie było? Do Wojtka [Wójcika – przyp. Otwarte Klatki]? W życiu nie miałem okazji zamienić z nim słowa. Krążyły o nim tylko historie. Sam prawie nie pojawiał się na fermie. 

Siedzę dziś w mieszkaniu z bliskimi. Daleko od tej fermy. Ale to miejsce zostawiło we mnie trwały ślad. Bliznę. Nigdy nie zapomnę norki, której ciało stygło mi w rękach. I tego uczucia niemocy. Że nie mogę nic zrobić, by w jednej chwili to wszystko zatrzymać. Mogłem tylko dokumentować tę potworną rzeczywistość, w którą z perspektywy czasu trudno mi uwierzyć. 

Wiem, że zwierzęta, które pozostawiłem na fermie, nie doczekają zakazu i łamie mi to serce, bo dla mnie to nie były zwierzęta hodowlane. Nie patrzyłem na nie jak hodowca – jak na produkt, surowiec. To dzikie zwierzęta, która strasznie cierpią w tych maleńkich klatkach. 

Mam nadzieję, że moja praca przyspieszy zakaz i fermy takie jak ta w Góreczkach, znikną raz na zawsze. Jeśli tak się stanie, będę szczęśliwy, że mogłem się do tego choć trochę przyczynić. Otwarte Klatki, na zawsze!

Yevhen